

To najczęściej zadawane pytanie w grupie wiekowej dwu i trzy latków. Sama tego doświadczyłam z moimi dziećmi, przeżywając niejednokrotnie stan załamania nerwowego po trzydziestym piątym: dlaczego?, które zaczęło się od: dlaczego krowa muuczy. Ale w dzieciach jest ogromna mądrość. Często już po trzeciej serii łapałam się, że nie wiem, dlaczego. I dziwiło mnie, że sama się wcześniej nad tym nie zastanawiałam, że nie zadaję sobie tego pytania.
Czy Ty potrafisz odpowiedzieć na to pytanie? Czy potrafisz szczerze sobie uzasadnić, dlaczego chcesz być tym, kim jesteś? I nie chodzi mi podanie racjonalnych powodów: prestiż, dobre zarobki, duże perspektywy, żądza władzy itp. Tylko konkretnie o to, co siedzi u podstawy tego pragnienia.
Dlaczego to takie ważne? Widzisz, kiedy mnie pytano, nie potrafiłam odpowiedzieć. Wiedziałam za to, jak doszło do tego, że chciałam być prawnikiem i nim zostałam.
Przypomnij sobie, jak cudownie się czułeś, gdy opowiadałeś babci historie z podwórka lub szkoły, jedząc kanapki z dżemem, podczas gdy babcia szykowała obiadek? Zadawała Ci pytania, spoglądała Ci w oczy, czasem przysiadała przy stole i zwyczajnie w świecie była ciekawa. Była ciekawa tego co powiesz, co czujesz, co myślisz, czy jesteś szczęśliwy. Swobodnie opowiadałeś jej o swoich marzeniach, planach, pierwszych miłościach, o wymarzonych prezentach, dinozaurach i podróżach w kosmos.
Lata 90-te. Wiejska szkoła podstawowa, nie mała (wyż demograficzny lat 80-tych zapewnił mi towarzystwo ponad 800 uczniów w największej szkole w gminie). Luźna lekcja matematyki w piątej klasie. Matematykiem był dyrektor szkoły i często robił „luźne lekcje”. Tego dnia pytał każdego z nas po kolei: kim chcesz zostać w przyszłości. Koledzy odpowiadali różnie, często jakieś głupoty wymyślone na szybko. Jeden z nich, że złodziejem. Klasa: hahaha.
Cisza w klasie. Dyrektora na chwilę zamurowało. Coś tam mądrego i wzmacniającego powiedział, ale jego wyraz twarzy mówił: „taa, jasne, i co jeszcze?”.
A zaczęło się dużo wcześniej. Moja mama się rozwiodła. A w zasadzie przez kilka lat rozwodziła i działy się wszystkie rzeczy wokół tego: kontakty, badanie w RODK (dziś OZSS), alimenty. Nie wiem dokładnie kiedy się to formalnie zaczęło. Ojciec opuścił moją mamę zanim skończyłam miesiąc. Nie wiem też kiedy się to formalnie skończyło. Chyba po mojej 18-stce. Cały czas działo się coś wokół tego. Jak już było dawno po rozwodzie to co jakiś czas próba podnoszenia alimentów podgrzewała dawno zaschnięty temat.
A ja w tym wszystkim byłam. Tzn. nie w rozwodzie. Rozwód mojej mamy był po prostu normalną częścią mojego życia (prawię się z tym urodziłam). Ojca nie pamiętam, tylko raz go widziałam, na diagnozie w RODK. Dał mi czekoladę z orzechami (fuj). I obiecał, że przywieziecie taką bez. A to były lata 80-te, czas, który ja pamiętam tylko mgliście, ale kojarzy mi się, że czekolada była raczej towarem deficytowym. Ale nie będę tu opisywać płaczliwych historyjek jak kilka następnych miesięcy na tą czekoladę czekałam i kłóciłam się z dziadkiem, że obiecał, to przywiezie. Z tym tematem mam LUZ.
Byłam w tym wszystkim, tzn. w całym procesie. Moja mama zabierała mnie często do sądu. Gdybym chciała nagrać filmik na YT pt. „Mój pierwszy raz w sądzie”, powinnam go nakręcić przed budynkiem Sądu Rejonowego w Kole – to był ten pierwszy raz. To tam, czekając na mamę na korytarzach oglądałam tych wszystkich starszych, wyniosłych panów w togach. To tam czułam powagę i dziwną moc. Raz nawet sędzia pozwoliła mi wejść na rozprawę jako publiczność – posiedzenie w sprawie alimentów, pozwany nie obecny, więc luz. Miałam jakieś 12-13 lat.
A że do tego wszystkiego świetnie pisałam, tzn. wypracowania z polskiego i pamiętnik, to jakoś tak wyszło, że w wieku 10-11 lat napisałam swoje pierwsze pismo procesowe – jakiś środek zaskarżenia w sprawie o alimenty.
Potem mama miała drugi związek i historia się powtórzyła. Oj, tu już byłam bardziej w środku. Tu kontakty z moją siostrą odbywały się w realu, a walka pomiędzy stronami była ostra i nierówna. Miałam 15 lat, gdy pisałam apelację od wyroku rozwodowego – chodziło o orzekanie o winie… Wtedy też zatliła się we mnie chęć zemsty na wszystkich tych personach, które skrzywdziły moją mamę. Nawet spisałam sobie w pamiętniku ich imiona, nazwiska i funkcję – z dopiskiem: „zniszczyć, zgnębić, gdy dorosnę”.

A jednak w pewnym sensie szturm na prawo to była moja prywatna, osobista krucjata przeciwko systemowi sprawiedliwości, który był współsprawcą wszystkich krzywd, jakie doświadczyła moja mama. Tak, jakkolwiek to brzmi, chciałam zostać prawnikiem z zemsty. Tylko do dziś nie do końca wiem na kim…
Do tego wszystkiego uczyłam się wybitnie, byłam ambitna i uparta. Najbliżsi nie wywierali na mnie presji. No może poza dziadkiem (chyba nigdy nie wybaczył mi tych kłótni o tę cholerną czekoladę). A stosunek innych osób do moich, powtarzanych jak mantrę oświadczeń „zostanę adwokatem”, podsycał tylko moją upartość: „Dziecko, z czym do ludzi”, „to trzeba mieć znajomości, pieniądze”, „to są ciężkie studia, nie dasz rady”, „w ogóle to się na studia nie dostaniesz”.
I zbliżamy się do finału: Dostałam się, zdałam, zaczęłam pracować na drugim roku, szłam do przodu jak taran. Bez znajomości, bez pieniędzy. Sama. I dotrzymałam danego sobie słowa. Na studiach jeszcze co poniektórzy pytali: jak idzie Kasi? A zdała egzaminy? A na jakich ona w ogóle jest studiach: prawo karne czy administracyjne (że niby administracja). A skończyła te studia? Ahaa, aplikację robi… No tak, Kasia zawsze była taka zdolna.
I nadszedł dzień, w którym mogłam wszystkim tym osobom pokazać gest Kozakiewicza. Z jedną tyko różnicą: zostałam nie Adwokatem a Radcą Prawnym. Zdecydowały upodobania, prawo gospodarcze, niechęć do karnego, sposób wykonywania zawodu i niebieski żabot😉
No właśnie, kurtyna. Dotarłam do celu. Trochę jak wspinaczka na szczyt: dotarłam, rozejrzałam się i co teraz? Wracać z powrotem?
Gdzie popełniłam błąd, że dziś, z perspektywy czasu zadaję sobie to pytanie? Bo przez wiele lat nie potrafiłam odpowiedzieć na pytanie: dlaczego chcę być prawnikiem. Kierowałam się chęcią zemsty (nadal nie wiem na kim i za co) i pragnieniem udowodnienia innym, że mogę tego dokonać oraz sobie, że mogę spełnić swoje marzenie, niezależnie od okoliczności, w których się znalazłam bez własnego wpływu (mała miejscowość, rozbita rodzina, samotna matka, pochodzenie robotniczo-chłopskie, kiepskie perspektywy finansowe, zero znajomości, zero wsparcia z jakiejkolwiek strony).
Kierowałam się nie tym co trzeba, ale to, czym się kierowałam, zaprowadziło mnie tu, gdzie chcę być😊
Widzisz, w tej całej historii zabrakło mi czegoś, jakiegoś przekonania, które płynęło by w całości z mojego wnętrza, niezależnie od pobudek, które napędzały mnie do działania. Poczucia misji. I to spowodowało, że pierwsze lata „na swoim” pracowałam z ogromnym zapałem, ale on po woli przygasał. W pewnym momencie przyjęłam propozycję pracy na etacie, którą łączyłam z prowadzeniem kancelarii, ale moja pasja bladła, a ja sama byłam na skraju wypalenia zawodowego. Tak, w 2 lata po uzyskaniu tytułu zawodowego (4 lata prowadzenia kancelarii), byłam bliska wypalenia. Totalnej beznamiętności, która powodowała, że coraz mniej angażowałam się w sprawy, coraz mniejszą czerpałam przyjemność z wyzwań. Coraz więcej zadań wykonywałam mechanicznie.
Na szczęście nadszedł ratunek: moje dzieci. Macierzyństwo pozwoliło mi zdystansować się do pracy w zawodzie na dobre 4 lata. I to był bardzo dobry czas.
Czas, który pozwolił mi odnaleźć to, czego wcześniej nie szukałam: swoją misję jako prawnika. Dziś po prostu wiem: jestem prawnikiem, dlatego, że czuję ogromną satysfakcję, gdy rozwiązuję problemy innym ludziom. A jeśli czasem to nie jest możliwe, to przynajmniej mogę tym ludziom towarzyszyć i to też jest niewyczerpane źródło satysfakcji.
Tą historią chcę Ci przekazać, że odpowiedź na pytanie: „dlaczego jesteś prawnikiem?”, że odkrycie swojej misji, tych prawdziwych powodów, które drzemią cały czas w Tobie, jest niezmiernie ważna. Ta odpowiedź będzie Ci towarzyszyć w chwilach zwątpienia, w chwilach, gdy będziesz miał ochotę rzucić to w … i wyjechać w Bieszczady, by zająć się hodowlą alpak albo uprawą bio-szpinaku (chyba, że to drugie okaże się Twoją prawdziwą misją, to ok, jedź). Misja pozwoli Ci podnieść się z każdej porażki i przypomnieć co jest dla Ciebie naprawdę ważne. Świadomość misji pomoże Ci pozbierać się po przegranej sprawie i uczciwie spojrzeć klientowi w oczy, by przekazać mu tę wiadomość. Misja pomoże Ci zbudować zespół, który będzie mógł pracować nie tylko po to, by zdobyć doświadczenie.
Być może dziś nie potrafisz odpowiedzieć na to pytanie. To jest OK. To zupełnie naturalne, że będziesz potrzebować czasu, aby uzmysłowić sobie, co Cię pcha dalej i dalej w tej robocie. I niczym dziwnym jest również to, że Twoje poczucie misji, jej definicja, będą ewoluować. Dojrzewać. A może i też przyjdzie Ci zrozumieć, że obrałeś niewłaściwą ścieżkę. Że wcale nie spełniasz swoich marzeń tylko czyjeś, a Twoje poczucie misji nigdy na tej ścieżce nie zostanie spełnione. I to też jest OK. Bo zwykle z jednego szczytu jakiś szlak prowadzi na następny.

Jestem mamą dla dwóch wspaniałych istot i właścicielką Kancelarii Radców Prawnych Verba Legis, którą, tak jak życie, dzielę od lat z cudownym człowiekiem.
Nie wierzę w przypadki. Ufam, że wszystko co dzieje się w życiu, dzieję się po COŚ. W biznesie relacje przedkładam nad inne wartości. Po godzinach trenuję dostrzeganie, że życie toczy się TERAZ.